czwartek, 9 kwietnia 2020

Szczur

W wyniku bożej zachcianki i nieroztropności kobiety, z którą mieszkam zostałem ostatnio zatrzaśnięty w domu. Zamknęła mnie w nim zapominając, że od kilku tygodni posługujemy się jednym kompletem kluczy. Usiadłem na kanapie i zacząłem pluć sobie w kaszę z powodu tego, że nie dorobiłem od razu kolejnej pary, którą to ja zgubiłem wcześniej po pijaku. Pech chciał, że akurat tego dnia zobligowany byłem do pojawienia się w określonym miejscu o konkretnej godzinie. Nie wiedząc co dalej zapaliłem papierosa, gdy nagle do mieszkania wrócił mój kocur Brendon.


Otworzyłem mu okno, przez które zwykł wychodzić. Okazało się, że i tym razem jego nocna eskapada nie była bezowocna. Przyniósł w swoim burym pysku pokaźnych rozmiarów szczura. Zdumiałem się bo to pierwszy tak wielki gryzoń, którego upolował. Ileż ptaków i myszy padło już ofiarą jego kłów i pazurów...  Szczura jeszcze nie widziałem. Tym większy był mój podziw gdy położył go na podłodze.


Po chwili podszedł do mnie łasząc się i mrucząc z zadowoleniem. Wspaniały, odwieczny rytuał. Pokazał zarżnięte zwierzątko i domagał się aprobaty. Pogłaskałem go wówczas po brzuszku i powiedziałem, jak bardzo mi na nim zależy. Powinszowałem łowieckich zdolności, a on po kilku minutach pieszczot wrócił do truchła i swoim bezceremonialnym, kocim zwyczajem zaczął bezcześcić zwłoki w ramach zabawy.


I tym razem - hołdując tradycji - zacząłem fotografować figle Brendona. Robiąc całkiem drastyczne zbliżenie na pyszczek gryzonia spostrzegłem, iż biedak wciąż jeszcze żyje. W tym zatrważającym przekonaniu utwierdziły mnie jego nieregularnie unoszący się brzuch i oczy. Szczur mrugał nimi raz po raz, próbując złapać oddech. Kocur pozbawił go sporego fragmentu tylnej części ciała, a mimo to nie zabił. Zaniemówiłem, odstawiłem aparat. Uwiecznianie na zdjęciach jego ostatnich chwil wydało mi się absolutnie nie na miejscu, poza tym jeszcze nigdy nie widziałem dogorywającego zwierzęcia. To co przynosił Brendon do tej pory, zawsze było już martwe.


W czasie gdy stojąc bezradnie usiłowałem zrozumieć powagę sytuacji mój pupil zajął się jego nóżkami. Znajomy trzask łamanych kości po raz pierwszy wyprowadził mnie z równowagi. Krzyknąłem na kota, żeby już dał temu spokój.
Śmiertelnie obrażony odszedł od swojej zdobyczy. Naturalna reakcja. Roztrzęsiony nalałem mu mleka do miski, by go mimo wszystko udobruchać. Spojrzał na mnie z wyrzutem, odwrócił łeb i usiadł. Podniósł majestatycznie tylną łapę i zaczął wylizywać sobie to co mu z jąder zostało. W mig pojąłem aluzję. Nie chcesz morderco mleka? To nie.


Wróciłem do szczura. Wypróżnił się w miejscu, w którym leżał. Nie miał nawet siły wstać, choć domyślałem się jak bardzo stresująca musiała być dla niego moja obecność. Z pewnością gdyby nie olbrzymia rana uciekłby choć za kanapę. Zaczął krwawić. Uklęknąłem tuż obok niego załamując ręce. Mimowolnie przyjrzałem się jego oczom  –  wyrażały olbrzymie zmęczenie.


Brendon skończywszy swoje auto-erotyczne ablucje zaczął bacznie przypatrywać się naczyniu z mlekiem. W końcu po chwili milczenia pełnego refleksji nie wytrzymał i wiedziony znajomym zapachem ukochanego napoju skierował swoje nieomylne kroki w stronę miski.


Tymczasem ja klęczałem nad szczurem. On powoli gasł, ja uroniłem kilka łez, a Brendon, jak gdyby nigdy nic chłeptał sobie mleczko. Pierwszy raz w życiu stanąłem przed tak olbrzymim dylematem moralnym. Czy dobić szczura i tym samym skrócić mu cierpienia? I jeśli mu w tym pomóc to jak to zrobić? Zatłuc patelnią? Udusić poduszką? A może poczekać aż on sam się wykrwawi albo do reszty wykończy go Brendon? Czy w ogóle którekolwiek z tych rozwiązań można określić mianem słusznego?


Cała ta kryminalno – egzystencjalna afera sprawiła, że zupełnie zapomniałem o swojej rozmowie kwalifikacyjnej. Poszedłem do toalety. Opanowałem głos, wziąłem kilka głębokich oddechów. Umyłem ręce i zadzwoniłem do przyszłej, potencjalnej szefowej z prośbą o przesunięcie spotkania. Obserwowałem w lustrze swoją przejętą twarz. Odebrała. Niestety nie mogę zjawić się na czas, nagły wypadek... Oszczędziłem jej  wszystkich kuriozalnych powodów spóźnienia. Rozmowę udało mi się przesunąć o dwie godziny. Wiedziałem, że moje zbawienie zdąży przyjechać do tego czasu z kluczami i otworzy te cholerne drzwi.



Wróciłem do salonu. Szczur wciąż tam leżał, niestety już bez głowy. Definitywnie martwy. Obok niego Brendon przewracał się beztrosko z boku na bok trącając co chwilę łapką zdekapitowane zwłoki.


Orientowałem się od zawsze, że śmierć bliskiego zwierzęcia jest traumatycznym przeżyciem. Nigdy natomiast nie spodziewałem się, że zgon zupełnie obcego stworzenia może mną aż tak wstrząsnąć.


Kocur, znużony zabawą błyskawicznie rozpłatał brzuch gryzonia i zabrał się za jego wnętrzności. „Trochę jak lampart pożerający antylopę na drzewie... Taka wielkomiejska alternatywa wobec afrykańskiej puszczy... „  - pomyślałem impulsywnie.


Niesiony poczuciem moralności, a przede wszystkim żalem postanowiłem pochować szczura.


Spławiłem mojego drapieżnika i umieściłem spustoszone ciałko na szufelce. Przełożyłem pensetą do miski z żarciem Brendona to,co wypadło z denata na podłogę. Niestety nie wiem co to było. W pierwszej chwili pomyślałem, że może wątroba albo nerka. Szacunek do tragicznie zmarłego wziął jednak górę nad ciekawością i nie zweryfikowałem tego. Owinąłem włochate szczątki w ręcznik do wycierania rąk. Dokładnie umyłem podłogę. Starannie zdezynfekowałem miejsce, w którym jeszcze przed chwilą zalegała szczurza krew i..  odchody – wynik, jak mniemałem,potwornego, przedśmiertnego stresu.


Brendon przez cały ten czas bacznie mnie obserwował nie kryjąc zdziwienia. Podszedłem do okna, by wybrać drzewo,pod którym złożę do grobu szczurka. Im szybciej tym lepiej. Nie chciałem pozwolić mu rozkładać się ot tak u mnie w salonie, na podłodze. Do zamrażalnika też bym go przecież nie włożył.


Nagle zadzwonił telefon. Moja partnerka. Oznajmiła mi załamanym tonem, że miała stłuczkę. Rzecz jasna, nie była to jej wina – przynajmniej tak twierdziła. Na szczęście nic się nikomu nie stało ,ale obydwa auta tak czy inaczej odholują, a w domu pojawi się dopiero za kilka dobrych godzin.


Wysłuchawszy cierpliwie co miała do przekazania uzmysłowiłem jej, że zamknęła mnie bezmyślnie w mieszkaniu, co w świetle mojego „interwiew” stawiało mnie pod ścianą. Mimo to oszczędziłem jej jakichkolwiek utyskiwań. Byłem w końcu posmutniały z powodu dotychczasowych wydarzeń. Rozłączyłem się nie czekając na jakąkolwiek reakcję. Jeśli miałem zdążyć na tę nieszczęsną rozmowę i jeszcze pochować przed nią szczura musiałem natychmiast wychodzić.


W związku z tym, podjąłem decyzję o wydostaniu się z mieszkania przez okno. Ubrałem się odpowiednio i umyłem zęby. Tymczasem Brendon układał się do snu na parapecie. Ręcznik ze szczurem schowałem do reklamówki nie zawiązując jej nawet – co w kontekście późniejszych wydarzeń okazało się błędnym rozwiązaniem.


Usiadłem na parapecie trzymając pakunek w ręce. Spojrzałem w dół. Od trzech do trzech i pół metra dzieliło mnie od tarasu sąsiadki z parteru, przez który miałem wydostać się na zewnątrz. "Trochę wysoko " - pomyślałem. W tej samej chwili jak żywe stanęły przede mną obrazy z dzieciństwa kiedy to skakaliśmy z kolegami z drzew i murów za nic mając ewentualne złamania. Unosząc się na fali entuzjazmu związanego z krzepiącymi wspomnieniami zeskoczyłem.


Och,jak wielkie było moje rozczarowanie kiedy lądując stłukłem sobie kolana i nie panując zupełnie nad sytuacją wyrżnąłem głową w donicę z olbrzymią draceną. W ogóle nie wziąłem  jej pod uwagę przed „akcją”. Nie spodziewałem się, że tak nieudolnie spadnę.


Nie mniejsze jednak, niż mój zawód musiało być zdziwienie sąsiadki obserwującej tę farsę przez przeszklone drzwi wychodzące na jej taras. Unosiła ramiona do góry w geście niezrozumienia patrząc to na mnie z rozciętym łukiem brwiowym, to na szczura bez głowy, który jak się okazało wyleciał  z reklamówki podczas upadku. Ogromna adrenalina. Szybko zwinąłem denata z powrotem w ręcznik i spojrzawszy na panią z dołu złożyłem ręce jak do modlitwy krzycząc, że potem jej wszystko wyjaśnię. Nie zdążyła zareagować. Przeskoczyłem przez płot zostawiając za sobą ślady krwi swojej i szczura. Cel osiągnięty.


Skierowałem się w stronę drzewa, pod którym miała się odbyć zaplanowana ceremonia. Po chwili ponownie zadzwonił telefon. „Co znowu do chuja” – pomyślałem cały obolały. Moja, przyszła, potencjalna szefowa. Wyjaśniła zwięźle, że nie muszę już przyjeżdżać bo w międzyczasie zdecydowali się przyjąć kogoś, kto ma o wiele lepsze referencje. Dodała tylko, w ramach pocieszenia, że zachowają moje cv i będą brali pod uwagę przy kolejnej rekrutacji. Zniechęcony darowałem sobie to wszystko. Wyrzuciłem szczura do kosza i poszedłem do apteki po wodę utlenioną.