W wyniku
bożej zachcianki i nieroztropności kobiety, z którą mieszkam zostałem ostatnio
zatrzaśnięty w domu. Zamknęła mnie w nim zapominając, że od kilku tygodni posługujemy się jednym kompletem kluczy. Usiadłem na kanapie i zacząłem pluć sobie w kaszę z powodu tego, że nie dorobiłem od razu kolejnej pary, którą to ja zgubiłem wcześniej po pijaku. Pech chciał, że akurat tego dnia zobligowany byłem do pojawienia się w określonym miejscu o konkretnej godzinie. Nie wiedząc co dalej zapaliłem papierosa, gdy nagle do mieszkania wrócił mój kocur Brendon.
Otworzyłem
mu okno, przez które zwykł wychodzić. Okazało się, że i tym razem jego nocna
eskapada nie była bezowocna. Przyniósł w swoim burym pysku pokaźnych rozmiarów
szczura. Zdumiałem się bo to pierwszy tak wielki gryzoń, którego upolował. Ileż ptaków i myszy padło już ofiarą jego kłów i pazurów... Szczura jeszcze nie widziałem. Tym większy był mój podziw gdy położył go na podłodze.
Po chwili podszedł do mnie łasząc się i mrucząc z zadowoleniem. Wspaniały, odwieczny
rytuał. Pokazał zarżnięte zwierzątko i domagał się aprobaty. Pogłaskałem go
wówczas po brzuszku i powiedziałem, jak bardzo mi na nim zależy. Powinszowałem łowieckich zdolności, a on po kilku minutach
pieszczot wrócił do truchła i swoim bezceremonialnym, kocim zwyczajem zaczął
bezcześcić zwłoki w ramach zabawy.
I tym razem
- hołdując tradycji - zacząłem fotografować figle Brendona. Robiąc całkiem drastyczne
zbliżenie na pyszczek gryzonia spostrzegłem, iż biedak wciąż jeszcze żyje. W
tym zatrważającym przekonaniu utwierdziły mnie jego nieregularnie unoszący się
brzuch i oczy. Szczur mrugał nimi raz po raz, próbując złapać oddech. Kocur
pozbawił go sporego fragmentu tylnej części ciała, a mimo to nie zabił. Zaniemówiłem,
odstawiłem aparat. Uwiecznianie na zdjęciach jego ostatnich chwil wydało mi się
absolutnie nie na miejscu, poza tym jeszcze nigdy nie widziałem dogorywającego
zwierzęcia. To co przynosił Brendon do tej pory, zawsze było już martwe.
Śmiertelnie
obrażony odszedł od swojej zdobyczy. Naturalna reakcja. Roztrzęsiony nalałem mu
mleka do miski, by go mimo wszystko udobruchać. Spojrzał na mnie z wyrzutem,
odwrócił łeb i usiadł. Podniósł majestatycznie tylną łapę i zaczął wylizywać
sobie to co mu z jąder zostało. W mig pojąłem aluzję. Nie chcesz morderco mleka?
To nie.
Wróciłem do szczura. Wypróżnił się w miejscu,
w którym leżał. Nie miał nawet siły wstać, choć domyślałem się jak bardzo
stresująca musiała być dla niego moja obecność. Z pewnością gdyby nie olbrzymia
rana uciekłby choć za kanapę. Zaczął krwawić. Uklęknąłem tuż obok niego
załamując ręce. Mimowolnie przyjrzałem się jego oczom – wyrażały olbrzymie zmęczenie.
Brendon
skończywszy swoje auto-erotyczne ablucje zaczął bacznie przypatrywać się
naczyniu z mlekiem. W końcu po chwili milczenia pełnego refleksji nie wytrzymał
i wiedziony znajomym zapachem ukochanego napoju skierował swoje nieomylne kroki
w stronę miski.
Tymczasem ja
klęczałem nad szczurem. On powoli gasł, ja uroniłem kilka łez, a Brendon, jak gdyby nigdy nic chłeptał sobie
mleczko. Pierwszy raz w życiu stanąłem przed tak olbrzymim dylematem
moralnym. Czy dobić szczura i tym samym skrócić mu cierpienia? I jeśli mu w tym
pomóc to jak to zrobić? Zatłuc patelnią? Udusić poduszką? A może poczekać aż on
sam się wykrwawi albo do reszty wykończy go Brendon? Czy w ogóle którekolwiek z
tych rozwiązań można określić mianem słusznego?
Cała ta
kryminalno – egzystencjalna afera sprawiła, że zupełnie zapomniałem o swojej
rozmowie kwalifikacyjnej. Poszedłem do toalety. Opanowałem głos, wziąłem kilka
głębokich oddechów. Umyłem ręce i zadzwoniłem do przyszłej,
potencjalnej szefowej z prośbą o przesunięcie spotkania. Obserwowałem w lustrze
swoją przejętą twarz. Odebrała. Niestety nie mogę zjawić się na czas, nagły
wypadek... Oszczędziłem jej wszystkich kuriozalnych powodów spóźnienia. Rozmowę
udało mi się przesunąć o dwie godziny. Wiedziałem, że moje zbawienie zdąży
przyjechać do tego czasu z kluczami i otworzy te cholerne drzwi.
Wróciłem do
salonu. Szczur wciąż tam leżał, niestety już bez głowy. Definitywnie martwy. Obok
niego Brendon przewracał się beztrosko z boku na bok trącając co chwilę łapką
zdekapitowane zwłoki.
Orientowałem
się od zawsze, że śmierć bliskiego zwierzęcia jest traumatycznym przeżyciem.
Nigdy natomiast nie spodziewałem się, że zgon zupełnie obcego stworzenia może
mną aż tak wstrząsnąć.
Kocur,
znużony zabawą błyskawicznie rozpłatał brzuch gryzonia i zabrał się za jego
wnętrzności. „Trochę jak lampart pożerający antylopę na drzewie... Taka
wielkomiejska alternatywa wobec afrykańskiej puszczy... „ - pomyślałem impulsywnie.
Niesiony
poczuciem moralności, a przede wszystkim żalem postanowiłem
pochować szczura.
Spławiłem mojego
drapieżnika i umieściłem spustoszone ciałko na szufelce. Przełożyłem pensetą do
miski z żarciem Brendona to,co wypadło z denata na podłogę. Niestety nie wiem
co to było. W pierwszej chwili pomyślałem, że może wątroba albo nerka. Szacunek
do tragicznie zmarłego wziął jednak górę nad ciekawością i nie zweryfikowałem
tego. Owinąłem włochate szczątki w ręcznik do wycierania rąk. Dokładnie umyłem
podłogę. Starannie zdezynfekowałem miejsce, w którym jeszcze przed chwilą
zalegała szczurza krew i.. odchody – wynik, jak mniemałem,potwornego,
przedśmiertnego stresu.
Brendon przez cały ten czas bacznie mnie
obserwował nie kryjąc zdziwienia. Podszedłem do okna, by wybrać drzewo,pod
którym złożę do grobu szczurka. Im szybciej tym lepiej. Nie chciałem pozwolić
mu rozkładać się ot tak u mnie w salonie, na podłodze. Do zamrażalnika też bym
go przecież nie włożył.
Nagle
zadzwonił telefon. Moja partnerka. Oznajmiła mi załamanym tonem, że miała stłuczkę.
Rzecz jasna, nie była to jej wina – przynajmniej tak twierdziła. Na szczęście nic
się nikomu nie stało ,ale obydwa auta tak czy inaczej odholują, a w domu pojawi
się dopiero za kilka dobrych godzin.
Wysłuchawszy
cierpliwie co miała do przekazania uzmysłowiłem jej, że zamknęła mnie bezmyślnie
w mieszkaniu, co w świetle mojego „interwiew” stawiało mnie pod ścianą. Mimo to
oszczędziłem jej jakichkolwiek utyskiwań. Byłem w końcu posmutniały z
powodu dotychczasowych wydarzeń. Rozłączyłem się nie czekając na jakąkolwiek
reakcję. Jeśli miałem zdążyć na tę nieszczęsną rozmowę i jeszcze pochować przed nią szczura musiałem
natychmiast wychodzić.
W związku z tym,
podjąłem decyzję o wydostaniu się z mieszkania przez okno. Ubrałem
się odpowiednio i umyłem zęby. Tymczasem Brendon układał się do snu na
parapecie. Ręcznik ze szczurem schowałem do reklamówki nie zawiązując jej nawet
– co w kontekście późniejszych wydarzeń okazało się błędnym rozwiązaniem.
Usiadłem na
parapecie trzymając pakunek w ręce. Spojrzałem w dół. Od trzech do trzech i pół
metra dzieliło mnie od tarasu sąsiadki z parteru, przez który miałem wydostać
się na zewnątrz. "Trochę wysoko " - pomyślałem. W tej samej chwili jak żywe stanęły przede mną obrazy z dzieciństwa kiedy to
skakaliśmy z kolegami z drzew i murów za nic mając ewentualne złamania. Unosząc
się na fali entuzjazmu związanego z krzepiącymi wspomnieniami zeskoczyłem.
Och,jak
wielkie było moje rozczarowanie kiedy lądując stłukłem sobie kolana i nie
panując zupełnie nad sytuacją wyrżnąłem głową w donicę z olbrzymią draceną. W
ogóle nie wziąłem jej pod uwagę przed „akcją”. Nie spodziewałem się, że tak nieudolnie spadnę.
Nie mniejsze
jednak, niż mój zawód musiało być
zdziwienie sąsiadki obserwującej tę farsę przez przeszklone drzwi wychodzące na
jej taras. Unosiła ramiona do góry w geście niezrozumienia patrząc to na mnie z
rozciętym łukiem brwiowym, to na szczura bez głowy, który jak się okazało wyleciał
z reklamówki podczas upadku. Ogromna
adrenalina. Szybko zwinąłem denata z powrotem w ręcznik i spojrzawszy na panią
z dołu złożyłem ręce jak do modlitwy krzycząc, że potem jej wszystko wyjaśnię.
Nie zdążyła zareagować. Przeskoczyłem przez płot zostawiając za sobą ślady krwi
swojej i szczura. Cel osiągnięty.
Skierowałem
się w stronę drzewa, pod którym miała się odbyć zaplanowana ceremonia. Po
chwili ponownie zadzwonił telefon. „Co znowu do chuja” – pomyślałem cały obolały.
Moja, przyszła, potencjalna szefowa. Wyjaśniła zwięźle, że nie muszę już
przyjeżdżać bo w międzyczasie zdecydowali się przyjąć kogoś, kto ma o wiele
lepsze referencje. Dodała tylko, w ramach pocieszenia, że zachowają moje cv i
będą brali pod uwagę przy kolejnej rekrutacji. Zniechęcony darowałem sobie to
wszystko. Wyrzuciłem szczura do kosza i poszedłem do apteki po wodę utlenioną.